Nie pamiętam, kiedy mój syn ostatnio schylił się, żeby zawiązać mi buty albo nieść torbę z zakupami. Teraz nawet nie odbiera telefonu. Jego wymówka? Jest „zbyt zajęty”.
Ale zajętość to nie to samo, co nieobecność. Zajętość nie powstrzymuje nikogo przed odebraniem telefonu od mamy.
Kiedy więc stałam na zatłoczonym chodniku, z ciągnącymi się sznurowadłami i bolącymi kolanami, to nie mój syn to zauważył.
To był mężczyzna w skórzanej kamizelce, z tatuażami na ramionach i rękawiczkami znoszonymi od drogi. Uklęknął na chodniku – bez pośpiechu, bez irytacji – i zawiązał mi buty, jakby trzymał coś kruchego.
Tylko dla przykładu
„Proszę pani” – powiedział z uśmiechem – „wystarczająco dużo pani już sama załatwia. Pozwól nam się tym zająć”.
Przechodnie zatrzymywali się, niektórzy uśmiechali się, inni marszczyli brwi. A ja? Ścisnęło mnie w gardle. Po raz pierwszy od lat nie czułam się niewidzialna.
Potem podniósł wzrok, jego wzrok był nieruchomy, i powiedział: „Nie potrzebujesz już syna. Masz nas”.
Cofnijmy się o kilka tygodni.
Był czwartkowy wieczór. Moja lodówka była pusta – tylko keczup, masło i pół kartonu mleka. Zadzwoniłam do syna i zapytałam, czy mógłby przynieść trochę zakupów. Chleb. Jajka. Nic więcej.
Westchnął, jakbym prosiła o coś niemożliwego.
