Każdej nocy czarny pies warczał na noworodka, co wzbudziło podejrzenia ojca. Natychmiast wezwał policję i od tamtej pory odkrywali przerażającą prawdę pod łóżkiem.

Dung poświecił latarką do środka.

„Jest tam ktoś?” Cisza. Ale kiedy promień przeciął, wszyscy zobaczyli: drobne dziecięce przedmioty (smoczek, plastikową łyżeczkę, zmiętą myjkę) i dziesiątki znaków wydrapanych na drewnie, krzyżujących się niczym siatka.

Kiedy przybył zespół rezerwowy, włożyli małą kamerę i przymocowali zawiniątko z brudną szmatką. W środku znajdował się gruby, zniszczony notatnik z drżącym, kobiecym pismem:

„Dzień 1: Śpi tutaj. Słyszę jego oddech”.

„Dzień 7: Pies wie. Czuwa, ale nie gryzie”.

„Dzień 19: Muszę być cicho. Chcę tylko dotknąć jej policzka, usłyszeć jej płacz bliżej. Nie obudzić nikogo”.

Wpisy były krótkie, chaotyczne, jakby nabazgrane w ciemności.

„Kto tu mieszkał wcześniej?” zapytał funkcjonariusz. Syn mgliście pamiętał: trzy miesiące temu, podczas przekazania, starszej parze towarzyszył młody mężczyzna.

Oman. Trzymała głowę spuszczoną, włosy zasłaniały jej połowę twarzy. Starsza kobieta powiedziała: „Martwi się, niewiele mówi”. Wtedy nie zwracali na to uwagi.

Kamera ujawniła więcej: wnęka biegła wzdłuż ściany, tworząc wąski, ukryty tunel. W jednym miejscu znajdowało się prowizoryczne gniazdo: cienki koc, poszewka na poduszkę i puste bańki po mleku. Na podłodze nowy napis: „Dzień 27: 2:13. Oddychaj mocniej”.

2:13: Nocna pora karmienia dziecka. W jakiś sposób udało się śledzić rytm dnia ich córki, nawet zza ścian.

„To nie duch” – powiedział ponuro Dung. „To człowiek”. Badając dalej, znaleźli wybite zasuwy w oknach i brudne ślady stóp na suficie z tyłu domu. Ktoś tamtędy przechodził do niedawna.

O świcie Dung poradził: „Zamknijcie pokój na noc. Zostawcie psa w środku z jednym z nas. Zobaczymy, czy wróci”.

Tej nocy, o 14:13, materiał zakrywający szczelinę w ścianie skurczył się. Wyłoniła się chuda, poplamiona brudem dłoń. Za nią wychudzona twarz: zapadnięte oczy, skołtunione włosy, spękane usta. Ale to, co najbardziej przykuło ich uwagę, to spojrzenie wpatrzone w kołyskę, niczym pragnienie w ludzkiej postaci.

Wyszeptała ponownie: „Cicho… nie budźcie jej… Chcę tylko popatrzeć…”.
To była młoda kobieta, Vy, siostrzenica poprzednich właścicieli domu. Straciła dziecko pod koniec ciąży, popadła w głęboką depresję i jakimś cudem wróciła do tego domu. Przez prawie miesiąc mieszkała w ścianach, kurczowo trzymając się oddechu dziecka jako jedynego punktu oparcia dla rzeczywistości.

Funkcjonariusze delikatnie ją namawiali. Zanim wyszedł, Vy spojrzała jeszcze raz na łóżeczko i wyszeptała: „Cicho…”.

Później uszczelniono puste przestrzenie i położono nowe podłogi. Son i Han zainstalowali kamery, ale prawdziwym strażnikiem pozostał Ink. O 2:13 nie stękał już. Po prostu leżał obok łóżeczka, czasami cicho parskając, jakby chciał powiedzieć: „Jestem tutaj”.

Miesiąc później, w szpitalu na szczepieniach, Han zobaczył Vy na zewnątrz, czystą, z starannie upiętymi włosami, trzymającą szmacianą lalkę i uśmiechającą się lekko, rozmawiającą z oficerem Dungiem. Han nie podeszła bliżej. Po prostu przycisnęła policzek do dziecka, wdzięczna za jego miarowy oddech i za psa, który poczuł to, czego nikt inny nie odważył się zmierzyć: czasami potwory pod łóżkiem nie są złe, a jedynie cierpią i nie mają dokąd uciec.