„Mój 7-letni syn stanął przed kamiennym aniołem i wyszeptał modlitwę, którą uważałam za dziecięcą fantazję — ale kilka miesięcy później to, co wydarzyło się w naszym salonie, wzruszyło mnie do łez i sprawiło, że znów uwierzyłam w cuda”

Tymczasem ja, rodzic, który powinien być silny, często zmagałem się z rozpaczą. Martwiłem się o jego przyszłość, o to, co się stanie, gdy nie będę już przy nim, żeby pchać jego wózek, kierować jego krokami, które nigdy nie nadejdą. Ale on nigdy nie wydawał się przestraszony.

To było tak, jakby wiedział coś, czego ja nie wiedziałem.

Dzień Anioła

Pewnego rześkiego jesiennego popołudnia wybraliśmy się na spacer po mieście. Drzewa malowały chodniki na złoto, a powietrze przesycał zapach opadłych liści.

Mijaliśmy stary kościół, którego kamienne mury nosiły ślady wieków. Na dziedzińcu stał posąg anioła – wysoki, majestatyczny, z rozpostartymi skrzydłami, jakby obejmował samo niebo.

Mój syn nagle się zatrzymał.
— „Tato, zaczekaj” — wyszeptał.

Pochyliłem się nad jego krzesłem. „Co się stało?”

Nie odpowiedział. Zamiast tego, złożył małe dłonie, zamknął oczy i zaczął się modlić. Jego głos drżał, ale każda sylaba była przepełniona szczerością:
— „Chcę chodzić. Proszę, daj mi siłę. Obiecuję, że zawsze będę czynił dobro. Będę dobry i nigdy nie przestanę próbować”.

Świat wokół mnie zdawał się zastygnąć w bezruchu. Szelest liści, ciche bicie kościelnego dzwonu, nawet bicie mojego serca — wszystko to ucichło.

Ścisnęło mnie w gardle. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem mówić. Po prostu stałem tam, patrząc, jak mój mały synek przelewa swoją duszę w słowa tak czyste, że zdawały się dotykać samego nieba.

Kiedy otworzył oczy, spojrzał na mnie z delikatnym uśmiechem, jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło.
— „Chodźmy, tato”.

Skinęłam głową, wymuszając uśmiech, ale w głębi serca pękało mi serce. Powtarzałam sobie, że to tylko niewinna dziecięca nadzieja — słodka, ale bezsilna wobec rzeczywistości.