Wychowałam nasze trojaczki sama i weszłam na urodziny jego noworodka jak burza

Wszyscy patrzyli na mnie, jakbym nie pasowała do tego miejsca. Może mieli rację.

W końcu nie zostałam zaproszona.

Ale to nie powstrzymało mnie przed przekroczeniem wielkiej, łukowatej bramy posiadłości miliardera, z bijącym sercem – jedną ręką opiekuńczo spoczywającą na ramieniu córki, a drugą trzymającą synów blisko siebie.

Nie byłam tam, żeby wywoływać dramat.

Byłam tam, żeby moje dzieci mogły w końcu poznać swoją przyrodnią siostrę.

Pozwólcie, że opowiem wam, jak to wszystko się zaczęło…
Pięć lat temu
Nazywał się Christian Whitmore – złoty chłopiec świata technologii. Miliarder, który dorobił się fortuny w wieku trzydziestu lat, z linią szczęki, która przyciągała wzrok i spojrzenia, które sprawiały, że czułaś się, jakby widział twoją duszę… nawet gdy tak nie było.

Byłam jego żoną.

Nie trofeum, nie jakąś karierowiczką – po prostu Leah. Kobietą, która stała u jego boku na długo, zanim świat poznał jego imię.

Wszystko budowaliśmy ramię w ramię. Pomogłam zaprojektować logo dla jego pierwszego startupu, wybrałam mu garnitur na pierwszą dużą prezentację, trzymałam go za rękę w każdej porażce.

Ale kiedy w końcu pojawił się sukces, Vanessa również.

Nowa PR-owiec. Dziesięć lat młodsza, nogi od kilku dni, cała w błyszczyku i oddechu, udająca empatię.

W niecałe sześć miesięcy Christian się zmienił. Wrócił później do domu, strzegł telefonu, jakby krył tajemnice państwowe, i patrzył na mnie, jakbym była problemem, którego nie potrafił się delikatnie pozbyć.