Kiedy mój mąż, Michael, nagle zasugerował, żebym zabrała dzieci na tygodniowy wypad, moim pierwszym odruchem była podejrzliwość. Wydawało mi się to tak nietypowe, że nie mogłam pozbyć się myśli, że pod jego niezręcznym uśmiechem kryje się coś mroczniejszego.
Michael nie był typem, który organizuje niespodzianki. Właściwie, przez dwanaście lat naszej wspólnej znajomości, zdarzało mu się zapominać o urodzinach, rocznicach, a nawet raz całkowicie pominąć Walentynki. A jednak wiercił się nerwowo w naszej kuchni, mówiąc mi, żebym się spakowała i spędziła tydzień w Marriotcie z dwójką dzieci.
„Zasługujesz na przerwę, Anno” – powiedział, unikając mojego wzroku. Jego palce szarpały rąbek koszuli, jego charakterystyczny nerwowy nawyk. „Zabierz Julię i Bena. Idźcie się zabawić”.
Mrugnęłam, szukając w jego twarzy prawdziwego powodu. „Nie jedziesz z nami?”
Potarł kark. „Praca jest nawalona. Duży projekt, mnóstwo terminów. Nie mogę się teraz wyrwać. Ale tobie i dzieciom przydałaby się zmiana otoczenia, prawda?”
Dzieci od razu zachwyciły się hotelowym basenem i niekończącą się obsługą pokojową, więc nie miałam wyboru, musiałam się zgodzić? Mimo to, niepokój mocno mnie ogarnął. To dręczące przeczucie podpowiadało mi, że coś tracę.
Pierwsze kilka dni w hotelu to była wir pluskania, chichotów i chaosu, który towarzyszy podróżowaniu samemu z dziećmi. Julia odmawiała schodzenia z basenu każdego wieczoru, a Ben miewał napady z powodu jedzenia, które „nie było do końca w porządku”. Pomiędzy rozstrzyganiem ich sporów a pilnowaniem strojów kąpielowych, ledwo miałam czas na myślenie.
Ale w nocy, gdy w pokoju robiło się cicho, a dzieci spały w splątanych stosach koców, cisza narastała. Wtedy moje myśli błądziły.
