Mama panny młodej wyśmiała mnie, nazywając „biedną ciotką”. Nie wiedziała, że ​​jestem właścicielką firmy organizującej tę imprezę, dopóki nie wysłałam SMS-a, a obsługa nie wyszła w trakcie wznoszenia tostu.

W powietrzu w Idlewood Country Estate unosił się zapach bogactwa, gdzie lilie przylatywały z Europy, szampan starszy od panny młodej i metaliczny posmak ambicji. Dziedzictwo tu było zapisane w hektarach, szacunek w rocznikach wina. Dla mojego siostrzeńca Michaela to był dzień ślubu. Dla mnie, Carol Evans, to było wrogie terytorium.

Dostrzegłem matkę panny młodej, Margaret Davenport, błyszczącą w złotej lamie obok lodowej rzeźby łabędzi. Diamenty zdobiły jej szyję, a uśmiech był dopracowany do perfekcji. Kiedy jej wzrok spoczął na mnie, uśmiech zbladł, a potem powrócił z uzbrojonym wdziękiem.

„Carol” – zamruczała.

„Cieszę się, że ci się udało. Korki z… skądkolwiek mieszkasz… musiały być koszmarne.”
„Wcale nie” – odpowiedziałem miło.

Jej wzrok przesunął się po mojej prostej granatowej sukience, a werdykt został spełniony bez słowa. Skinęła na planistę. „Penelope, kochanie, zaprowadź pa

nią Evans na jej miejsce. Stolik 28”.