Dziecko siły i marzeń
Mój syn ma siedem lat. Od dnia narodzin jego życie było związane z wózkiem inwalidzkim. Lekarze powiedzieli nam z zimną pewnością: „Nigdy nie będzie chodził”.
Dla większości rodziców te słowa brzmiałyby jak zdanie, ale dla mojego syna były jedynie szumem w tle. Dorastał nie jako ofiara swojej choroby, ale jako wojownik nadziei.
Uczył się szybciej niż większość dzieci. Pochłaniał książki, zadawał niezliczone pytania i zadziwiał nauczycieli jasnością umysłu. Ale za tą jasnością kryło się marzenie, które skrycie nosił w sercu.
Chciał biec.
Nie tylko chodzić – biec. Czuć wiatr na twarzy, słyszeć, jak ziemia dudni pod stopami, gonić horyzont jak bohaterowie jego książek. Wiedział, że to niemożliwe. A jednak… każdej nocy, przed zaśnięciem, przyłapywałem go czasem na szepczeniu do siebie, niemal jak przyrzeczenie:
— „Pewnego dnia pobiegnę”.
Cichy podziw ojca
Wyznam coś: czasami marzyłem, żeby pożyczyć od niego serce.
Bo pomimo wszystkiego, czego mu brakowało, mój syn miał coś, czego większość dorosłych szuka przez całe życie – niezachwianą wiarę w radość. Budził się każdego ranka z uśmiechem, zadawał pytania, jakby świat był pełen skarbów czekających na odkrycie, i kochał życie z pasją, która mnie pokornie napawała.
