Jej głos był spokojny, ale wyczuwało się w nim nerwowość, jakby zaraz miał pęknąć.
— Tylko… może przestańcie na pięć minut, dobrze? Proszę.
Samochód na moment zamilkł, napięcie wypełniło przestrzeń.
Bycie samotną matką nigdy nie było łatwe. Megan nauczyła się żonglować kanapkami do szkoły, praniem, nocnymi gorączkami i zepsutymi zabawkami. Ale dzisiaj ciężar świata zdawał się spoczywać na jej barkach.
Dwa tygodnie temu Tom — jej mąż, ojciec dzieci, ten, który zawsze utrzymywał równowagę — odszedł.
Dzieci wciąż się śmiały, kłóciły i bawiły, jak zawsze. Nie rozumiały w pełni, co się stało. Ale Megan rozumiała.
Nie mogła sobie pozwolić na rozpadnięcie się na kawałki. Ani teraz, ani nigdy. Musiała być ich kotwicą, tarczą.
Zrzuciła je do szkoły. Noah pobiegł naprzód. Lily podskakiwała, jej kucyk falował za każdym krokiem. Ale Eli — Eli ociągał się.
Wysiadł z samochodu powoli, plecak ciągnął się za nim. Megan zobaczyła smutek w jego oczach, ten ciężar, który starał się ukryć.
— Hej — powiedziała łagodnie, wysiadając i okrążając auto, by stanąć obok syna.
Przykucnęła, by byli na tej samej wysokości, i położyła dłonie na jego małych ramionach.
— Będzie dobrze.
Chłopiec milczał, spuścił wzrok.
— Przejdziemy przez wszystko, co nas czeka. Obiecuję.
Przesunęła palcami przez jego włosy, tak jak kiedyś robił to Tom. Eli skinął powoli głową i ruszył w stronę drzwi szkoły.
Megan wróciła do samochodu. Cisza wydawała się głośniejsza niż poranny chaos.
Sięgnęła w górę, by opuścić osłonę przeciwsłoneczną. Coś wypadło i zafurkotało na jej kolanach.
To było zdjęcie — stara polaroidowa fotografia, lekko ponawijana na brzegach upływem czasu. Była na nim ona i Tom, śmiejący się na jakiejś plaży.
Ich włosy rozwiane wiatrem, policzki muśnięte słońcem, ramiona splecione tak, jakby nic nie mogło ich rozdzielić.
Jej oddech zamarł. Łzy napłynęły zbyt szybko, by je powstrzymać. Ciało zadrżało, gdy pochyliła głowę nad kierownicą.
